25 wrz 2013

02. Joe

"Każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy, a księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie."
- Wisława Szymborska

          Siedząc w pociągu, zastanawiałem się, kiedy właściwie postanowiłem uciec z domu. Po szczerej rozmowie z Muriell, a może w chwili, gdy zdałem sobie sprawę z istnienia mojej prawdziwej rodziny? Sam nie byłem tego pewien, jednak cieszyłem się, że właśnie do tego miejsca zaprowadziła mnie ta decyzja.
          Wpatrując się mglistym spojrzeniem w przemijające obrazy za szybą, przeżywałem wewnątrz siebie kolejny raz wczorajszy wieczór. Raz za razem pozwalałem mojemu sercu bić ze zdwojoną szybkością, a ciału odczuwać ból zaraz po upadku z rynny, po której wspinałem się, by wylądować na trawniku, obok drzwi frontowych. Rackell wróciła wyjątkowo wcześnie, więc wraz z jej przybyciem czmychnąłem niezauważenie do pokoju i czekałem, aż słońce ustąpi księżycu. Patrzyłem na niego bardzo długo; po czasie moja skóra zaczęła się dziwnie uzależniać od faz satelity. Zaświeciwszy najjaśniej jak potrafiła, sprawiała, iż na moim ciele pojawiała się gęsia skórka. Nie rozumiałem tego, chociaż, prawdę powiedziawszy, chyba nie zamierzałem.
          Wciąż doznawałem palpitacji serca, gdy myślałem o chwili zwątpienia – chwili, kiedy usłyszałem Rackell na schodach. Cóż, teraz jednak siedziałem w pociągu do Wollsfalls i nie zanosiło się, by cokolwiek mogło mi przeszkodzić.
          Nie wiedziałem, jak bardzo się mylę.
          Przedział był całkowicie pusty, co tyczyło się także korytarza, gdzie najgłośniej rozbrzmiewała melodia tworzona przez maszynę. Już na samym początku uznałem, iż regularne uderzania nadawałyby się jako podkład do jednej z tych metalowych piosenek, którymi miałem zapełnioną całą pamięć telefonu. Próbowałem w myślach dopasować rytm do jakiejkolwiek z nich, więc, by się skoncentrować, opuściłem powieki.
          „Promises” Megadeth? Nie, zbyt wolna. Rytmiczne uderzanie niestrudzenie wypełniało przedział, co ostatecznie pomogło mi wytypować "Night Crawler" Judas Priest. Nie byłem tylko pewny, czy...
          - Poproszę bilet.
          Zaskoczony, momentalnie zwróciłem się ku oszklonym drzwiom, w których stał właśnie krępy mężczyzna z czarną brodą, chociaż kolor wydawał się o dużo jaśniejszy przez siwe pasma. Konduktor patrzył na mnie rozbieganymi, maleńkimi oczkami z tak samo drobnymi brązowymi kuleczkami wewnątrz. Nie wiem jak innym, ale mnie przypominał on – w tej swojej za małej koszuli i z wylatującym ze spodni tłustym brzuchem – wściekłą świnkę, która dostała za dużą porcję jedzenia.
          - Chwilka. – Spokojnie sięgnąłem do kieszeni czarnych spodni i wyciągnąłem pomiętą karteczkę w kolorze wyblakłej żółci. Na jej widok mężczyzna wyraźnie nastroszył gęste, ciemne brwi i uśmiechnął się zuchwale.
          - Ulgowy? – zapytał, chociaż już po jego spojrzeniu wywnioskowałem, że chciał po prostu znaleźć kogoś, na kim mógłby się wyżyć za wszystkie niespełnione, licealne plany. – Masz może jakiś dowód lub legitymację? Bez tego wysiadamy na następnej stacji.
          Zdenerwowany, posławszy konduktorowi wściekłe spojrzenie, jąłem klepać się po wszystkich kieszeniach i wsadzać dłonie w każdy otwór, w którym mógłby zmieścić się mój tymczasowy dowód tożsamości. Jedyne, co znalazłem, to komórka i kilka miętowych dropsów.
          - Jest jakaś trzecia możliwość? – Wiedziałem, iż mówiąc to, igram z ogniem, ale tak naprawdę mało mnie to obchodziło. Właśnie uciekłem z domu, a jedyną rzeczą, która – według mnie – mogła mi zagrażać, to pojawienie się Rackell.
          Mężczyzna łypnął na mnie groźnie, po czym zaprzeczył ruchem głowy, jakby sądził, że pierwszy gest nie był wystarczająco klarowny.
          - Może telefon do opiekuna? – podsunąłem z nadzieją. Ostatnie, czego potrzebowałem to powrót do domu po całonocnej nieobecności. – Cokolwiek, proszę.
          Oczy konduktora zalśniły pychą, jakby czerpał jakąkolwiek uciechę z wydawania wyroku samotnemu szesnastolatkowi bez perspektyw. Rzeczywiście – sama radość.
          - Niech będzie – mruknął, po czym uniósł wysoko głowę niczym paw, pyszniąc się swoim sukcesem.
Milcząc, podałem numer komórkowy mężczyźnie. Patrzył na to wszystko z taką miną, jakby właśnie połknął sok z cytryny.
          - Dzień dobry. Jestem James Lock, konduktor z Lonsville. Koło mnie siedzi niejaki... – Łypnął na mnie, wściekły.
          - Charlie Helmsly – szepnąłem, rozbawiony.
          - Tak, Charlie Helmsly. Muszę potwierdzić jego wiek. Czy chłopak rzeczywiście ma szesnaście lat? – Potem zapadła cisza przerywana brzęczeniem z komórki, które zapewne odpowiadało głosowi Muriell. – Rozumiem. Tak, przekażę.
          Konduktor – a raczej James Lock – rozłączył się i oddał mi telefon.
          - Twoja matka kazała ci przekazać, żebyś odnalazł prawdę. Cokolwiek to znaczy.
          Burknąwszy, zatrzasnął za sobą drzwi, pozostawiając mnie w spokoju. Raz jeszcze zerknąłem w pociągowe okno i zdałem sobie sprawę, iż właśnie to było celem mojej podróży.
          Dążenie do prawdy.
***
          Po opuszczeniu pociągu nie bardzo wiedziałem, gdzie powinienem się udać. Patrząc na mały dworzec z jedynie dwoma peronami, nie znalazłem nikogo, kogo mógłbym zapytać o drogę, a tym bardziej o rodzinę Oakleyów i pożar sprzed siedmiu lat.
          Na betonowych schodach walało się pełno pustych opakowań po jedzeniu i pomiętych puszek po napojach. Gdzieniegdzie zagnieździły się tak przedziwne przedmioty jak okulary przeciwsłoneczne z wybitą szybką i jeden adidas.
          Zszedłszy po schodach, rozglądałem się bacznie dookoła, by nie przegapić przypadkiem żadnej żywej duszy, choć dworzec kolejowy wydawał się opuszczony, jak podczas  inwazji zombie w jednym z filmów, którego nazwy nie mogłem sobie przypomnieć.  Spostrzegłem oszklony dach, składający się głownie z szklanych prostokątów, gdzie krawędzie wielu były poszczerbione, a czasami całkowicie wybite.
          Dobra, to przyprawia o ciarki, pomyślałem, gdy mijałem korkowaną tablicę z ulotkami typu „Podążaj za swoją wiarą” czy „Klub książki zaprasza!”. Wywróciłem teatralnie oczami, wyobraziwszy sobie podstarzałe kobiety z nadwagą, w chwili, gdy z zawzięciem malującym się na twarzach wieszały ogłoszenia, sądząc, iż ktoś będzie na tyle naiwny, by zgłosił się pod podany numer.
          Prócz porozrzucanych po kątach śmieci, na dworcu nie znajdowało się nic szczególnego. Ponieważ do Wollsfalls przyjeżdżało mało pociągów, stacja nie potrzebowała ogromnego, elektrycznego ekranu u wejścia, informującego o godzinie i miejscu, gdzie czeka dany pociąg. Wystarczyła szklana gablota z kartką przyjazdów i odjazdów wewnątrz. Właśnie koło niej przechodziłem, gdy zauważyłem pierwszego – jak dotąd – mieszkańca miasteczka, którego dane mi było spostrzec. Pomachałem do postawnego mężczyzny, który nie wyróżniał się absolutnie niczym od innych mieszkańców małych miejscowości. Nie należał do szczupłych osób, ale nie mogłem nazwać go grubym. Włosy obciął na rekruta, co zdecydowanie utrudniało mi ocenić, czy były czarne, czy brązowe. Dostrzegłszy mnie, zwrócił się w moją stronę i zmierzył długim, wymownym spojrzeniem. Chyba zdał sobie sprawę, iż nie jestem miejscowym, gdyż jego pociągłą twarz wykrzywił grymas niezadowolenia. Nieznajomy najwyraźniej nie przepadał za obcymi.
          - Przepraszam, że przeszkadzam – spróbowałem załagodzić jego złe nastawienie, lecz mężczyzna wydawał się nie zmienić swojego nastawienia. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajduje się miejsce, gdzie wybuchł pożar? Przed siedmioma latami – uściśliłem, chcąc jak najdokładniej naprowadzić nieznajomego. Chyba pomogło, ponieważ zmarszczył w skupieniu brwi, a potem – równie gwałtownie – pozwolił im powrócić na swoje miejsce.
          - A po co chcesz się tam dostać? – zapytał nieco zbyt podejrzliwym głosem. Byłem już pewny, iż nie ufał obcym.
          Przestąpiłem z nogi na nogę, starając się wymyślić jakąkolwiek wymówkę, jednak w głowie miałem pustkę i choć za wszelką cenę chciałem ją wypielić, nic to nie zmieniło. Aż nagle mnie olśniło!
          - Odwiedziny u krewnych – odparłem.
          Nie czułem się za dobrze, kiedy okłamywałem ludzi, więc cieszyłem się, że mogę nieco przeinaczyć prawdę, co w efekcie nie było przecież aż tak wielkim oszustwem.
          Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, po czym – co zdziwiło mnie najbardziej – poklepał mnie ojcowskim gestem po ramieniu. Nie wiedzieć dlaczego, zabolał mnie ten gest. Może mój własny ojciec tak robił, pomyślałem, jednak odegnałem te myśli. Nie miałem nikogo, do kogo mógłbym zwracać się „tato”, więc skąd pomysł, że mógłbym to pamiętać?
          - Jeśli chcesz, mogę cię podwieźć – zaproponował serdecznie. – Prowadzę niedaleko motel, a jestem przekonany, że w Wollsfalls nie znajdziesz autobusu ani taksówki. Takie uroki miasteczka z ponad czterystoma mieszkańcami.
          - Więc jaki sens w prowadzeniu motelu?
          Zielony oczy mężczyzny zaświeciły jakąś dziwną energią, jednak nim zdążyłem się upewnić, iż mi się nie przewidziało, nieznajomy skierował się ku małemu parkingowi przed dworcem, gdzie zostały umieszczone tylko cztery miejsca parkingowe, w tym jedno zajęte przez ciemnozieloną furgonetkę.
          - Chyba się polubimy, synu – zawołał przez ramię.
           Uśmiechnąłem się pod nosem i wyrównałem kroku. Przed wejściem do samochodu otarłem z czoła skraplający się pot, a na skórze poczułem duszące gorąco dzisiejszego dnia. Zerknąwszy na niebo, zdałem sobie sprawę, iż było bezchmurne i iście niebieskie. Pogoda ta przypominała mi jedynie ciepłe dni w mojej szkole z internatem. Urywaliśmy się wtedy z Jaredem na zaplecze woźnego, który swoją drogą chyba się do nas przyzwyczaił, i paliliśmy własnoręcznie robione skręty. Tylko w tamtym pomieszczeniu było na tyle zimno, by przetrwać tak gorące popołudnia.
          Zaśmiałem się na wspomnienie wszystkich żartów i kawałów, za które nie raz wylądowaliśmy na dywaniku u dyrektora. Mężczyzna zerknął na mnie, zdziwiony, ale skwitował mój dziwny nastrój wzruszeniem ramion, a potem pojazd ruszył.
          - Czemu twoi krewni po ciebie nie wyjechali? – przerwał niezręczną ciszę nieznajomy. – Tak w ogóle to mów mi Joe. Wszyscy w Wollsfalls mnie znają, więc samo imię wystarczy. – Znów ten tajemniczy błysk.
          - Bo się mnie nie spodziewają – wypaliłem, mówiąc pierwsze, co wpadło mi do głowy.
          - Nie spodziewają?
          Ciemne brwi Joe znów poszybowały niemal na sam skraj włosów.
          - Tak, w zasadzie jesteśmy strasznie daleką rodziną. Matka wysłała mnie do nich, żebym zmienił otoczenie. – Kłamstwo.
          Joe pokiwał w zamyśleniu głową, wyglądając tak, jakby nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, obdarzając ją równie wymarłą drogę. Dookoła rozpościerały się niezliczone, kolorowe domki, przypominające mi ulicę Sezamkową. Kto normalny przemalowuje budynek na jasny róż lub błękit? Podobny klimat panował na placu zabaw – tym razem dokładnie wyczyszczonym. Powiedziałbym nawet, że sterylnie.
          - Dlaczego na początku pytałeś o ten nieszczęsny pożar sprzed siedmiu lat? – dociekał mężczyzna.
          - Matka powiedziała, że rodzina mieszka na tym osiedlu. Tam, gdzie wybuchł pożar.
          Joe podrapał się po głowie.
          - To musi być naprawdę daleka rodzina, co?
          - Doskonale to pan to ujął – parsknąłem śmiechem, co nie uszło uwadze mojemu towarzyszowi.
          Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w jezdnię, w tym samym czasie wystukując palcami jakiś rytm na kierownicy. Dopiero po chwili przypomniał sobie o moim istnieniu. Wyglądał, jakby minutę wcześniej obudził się ze snu zimowego.
         - Wiesz, do dzisiaj zastanawiam się, co stało się z tą dwójką, która zaginęła – mruknął pod nosem. – To były takie żywe dzieciaki, a potem okazało się, że nie zginęły, tylko uciekły. Powiem ci tyle, że w to nie wierzę. Gdyby przeżyły, od razu poszłyby do Eve.
          Tym razem to ja zmarszczyłem brwi. Już nic nie rozumiałem.
          - Chodzi panu o dwójkę chłopców, których ciał nie znaleziono? – spytałem, pilnując, by mój głos nie zdradził, jak bardzo zależy mi na usłyszeniu odpowiedzi.
          Joe pokiwał smutno głową. Gdyby nie moja ekscytacja, z pewnością poprzestałbym na tym, czego się dowiedziałem, gdyż twarz mężczyzny zmieniła się tak drastycznie jak rytm w mojej ulubionej piosence. W jednej sekundzie jaśniała mocą, a następnie wyrażała jedynie rozpacz i dogłębny smutek.
          - Kim jest... Eve? – wymówiłem jej imię cicho, z przestrogą, jakby samo powiedzenie tego słowa mogło kosztować mnie życiem. – Kimś ważnym dla tych chłopców? Może rodziną?
          Joe zmierzył mnie uważnym spojrzeniem, po czym ponownie zwrócił się w kierunku drogi. Nie odwracając wzroku od jezdni, powiedział:
          - Chyba nie powinienem rozmawiać z obcymi o jedynej kobiecie, która nie uważa mnie za szaleńca – zaśmiał się gorzko, choć mógłbym przysiąc, że w jego głosie usłyszałem dozę... groźby? – Jak się nazywają twoi krewni?
         Teraz mnie ma, pomyślałem, przeszukując głowę, w celu odnalezienia jakiejś dobrej wymówki, jednak ta była wypełniona ostatnią rozmową z Jaredem i kilkoma nowymi piosenkami, których nie zdążyłem przesłuchać przed wyjazdem.
          - Eee... Wydaje mi się, że Johanson – odparłem z wahaniem.
          Joe pokiwał głową, zaskoczony. Najwyraźniej nie spodziewał się odpowiedzi, więc – standardowo – uniósł ponownie swoje krzaczaste brwi tak wysoko, iż zwątpiłem, czy jakikolwiek inny człowiek potrafiłby powtórzyć ten dziwny nawyk. Ja, na szczęście, żadnych nie posiadałem, jeśli nie liczyć obsesji noszenia glanów w każdą pogodę – nie obchodził mnie przejmujący chłód czy trzydzieści stopni Celsjusza. Razem z Jareden żartowaliśmy, że powinni mnie w nich pochować. Cóż... Nie zmieniłem zdania. On chyba też.
          - Mieszkają zaraz koło starego domu Oakleyów – powiedział nieobecnym głosem. – Wiesz, od sześciu lat mieszkają tam Shane’owie, a jednak każdy z nas mówi „u Oakleyów”. Przyznasz, że to musi być denerwujące dla sąsiadów twoich… Johansonów.
          Przytaknąłem, jednak myślami odbiegłem daleko od ciemnozielonej furgonetki z Joe wewnątrz. Podświadomie goniłem za  niedostępną dla mnie Eve, którą dzieliło ode mnie tak wiele. Pomimo to starałem się przypomnieć sobie, czy Rackell nie wypowiadała nigdy imienia tajemniczej kobiety, czy chociażby dziwnej rozmowy telefonicznej. Nic a nic. Na pierwszy rzut oka moja „matka” wydawała się czysta, lecz kazałem sobie zapamiętać, by przyjrzeć się jej nieco uważniej.
           Matka, a raczej mama... Czy wciąż ją miałem? W artykule napisali jedynie o zwłokach ojca i nieznalezionych braciach, ale co z matką? I czy jeśli była, wciąż mnie szukała? Poprawka – nas. Szukała nas? Nie wiedziałem dlaczego, ale wyobrażałem ją sobie jako blondynkę z szerokim uśmiechem na twarzy, który nigdy nie schodził z jej twarzy. Co najdziwniejsze, zawsze pojawiała się w jednej scenerii – nad morzem, z wiaderkiem właśnie zebranych muszelek w ręce. Nie miałem pojęcia skąd, ale byłem pewny, że zaraz zawoła mnie i... i Kaina, a gdzieś z tyłu ojciec właśnie go pocieszał po upadku. Odkąd dowiedziałem się prawdy o sobie samym, o swoim pochodzeniu, za każdym razem, gdy zamykałem oczy, widziałem tę samą projekcję. Wciąż to samo. Co dziwne, widziałem tylko biegnąca z wiaderkiem matkę kilka metrów przed sobą. Kolejne wydarzenia (takie jak upadek Kaina) po prostu czułem, nie zerkałem z tyłu. Po prostu wiedziałem, co się wydarzyło, bez korzystania ze zmysłu wzroku.
          - Już jesteśmy – uprzedził Joe, kiedy skręciliśmy w – jak dotąd – najszerszą ulicę, którą jechaliśmy. Ta mierzyła sobie ponad osiemset metrów (tak na oko), a okrążały ją rzędy domów. Każdy budynek czymś się wyróżniał, choć tak naprawdę ich fasady posiadały przybliżony odcień. Patrząc na ulicę, nikt nie pomyślałby, iż siedem lat temu po domostwach pozostały jedynie zgliszcza – razem z dużą częścią lasu za nimi.
          - Dziękuję za podwiezienie. Sam nie dałbym rady tu dotrzeć.
          Joe uśmiechnął się szeroko.
          - Taki to już obowiązek gościa, który zawsze jako pierwszy spotyka pozamiejscowych – zaśmiał się; zaraz potem do niego dołączyłem.
          Mężczyzna poklepał czule kierownicę furgonetki, zatrzymawszy się. Czułem, jak moje serce zamiera, a w brzuchu powstaje wielki kamień, ciążący na mnie niczym kotwica ciągnąca na dno wrak statku. To ja byłem tym statkiem.
          - Jeszcze raz dziękuję – powiedziałem, po czym podałem dłoń Joe, co również uczynił i pożegnaliśmy się krótko.
          - Gdybyś miał jakiekolwiek kłopoty – zaczął, zakłopotany – po prostu przyjdź. Mieszkam w moim motelu u szczytu tej góry. – Joe wskazał brodą majaczące niedaleko wzniesienie, całkowicie porośnięte lasami, które skutecznie ukrawały prawdziwą zawartość.
           Uśmiechnąłem się szczerze do pokrytej zmarszczkami twarzy Joe, po czym poprawiłem pasek plecaka i ślamazarnie opuściłem pojazd. Mężczyzna w środku pomachał mi, chcąc dodać odwagi, a następnie wcisnął gaz. Patrzyłem na sunącą w kierunku niedalekiej góry furgonetkę z dziwną nostalgią. Chyba zdążyłem polubić Joe. Gdy ciemnozielony samochód przestał być widoczny, zwróciłem się ku domofonowi z naklejoną karteczką o treści „Shane”. Z lekkim wahaniem nacisnąłem przycisk, a potem czekałem. Sekundy mijały, dłużąc się mi niemiłosiernie. Dopiero po – jak mi się zdawało – godzinie ktoś uchylił drzwi. Następnie zza nich wychyliła się pulchna, zadziorna twarz młodej kobiety. Miała krótko ostrzyżone, rude włosy i ciemnoniebieskie oczy. Prócz nieco za wąskich warg wydawała się całkowicie przecięta, a raczej tak sądziłem, aż do chwili, gdy ściągnęła, zdenerwowana, brwi. Jej twarz przypominała mi rzeźbę wojowniczki stojącej w muzeum, gdzie wraz ze szkołą byliśmy na wycieczce. Wraz z Jaredem zostawiliśmy po sobie pamiątkę – po skręcie ukrytym w każdym zabytku, obok którego przechodziliśmy.
          - Czego? – burknęła, niezadowolona. Ciekaw byłem, czy ma taki humor każdego dnia, czy po prostu padło na mnie.
          - Chciałem się dowiedzieć, jak... został wybudowany pański dom. – Nie wiedziałem, jak odpowiednio sformułować pytanie.
          Kobieta uniosła zadziornie brodę i podeszła pewnym siebie krokiem do mosiężnego płotu. Wywnioskowałem, że nie chciała mi otworzyć.
          - Po tym nieszczęsnym pożarze zostały same zgliszcza, więc działki były strasznie tanie. Całe pozostałości zostały usunięte, tylko piwnica została nietknięta. Potem poszło dość łatwo...
          - Piwnica? – Oczami wyobraźni widziałem, jak oczy płoną mi ekscytacją.
          Kobieta zmarszczyła czoło i zmierzyła mnie złowrogim spojrzeniem. Kiedy spostrzegła ciemne, ubłocone glany, skrzyżowała ostatecznie ręce na piersi.
          - Kim ty w ogóle jesteś, co? – syknęła, patrząc na mnie spode łba. – Pewnie chcesz sobie dorobić, donosząc do gazety.
          Odsunąłem się instynktownie od płotu, jakbym chciał odejść od zarzuconych mi zarzutów jak najdalej.
          - Nie, oczywiście, że nie – zaprzeczyłem, tak samo zdziwiony, jak zaskoczona była Rackell, gdy zajrzała do garnka z  zupą, którą ugotowała cztery dni temu, i nic nie znalazła. – Chciałem się tylko dowiedzieć, czy nie mógłbym przypadkiem jej obejrzeć? To znaczy piwnicy?
          - Jeszcze czego.
          Doskonale widziałem, jak kobieta napina mięśnie na całym ciele, więc oddaliłem się jeszcze bardziej od płotu i podziękowałem cicho za informacje. Miałem nadzieję, że nie rozpowie w całym mieście o dziwnym dzieciaku zadającym głupie pytania na temat piwnic.
          Kiedy pani Shane zatrzasnęła za sobą drzwi, obrzucając mnie przedtem kilkoma wyzwiskami, których nie chciałem powtarzać, spojrzałem na szczyt. Nie wiedziałem, co teraz. Do domu nie mogłem wrócić. Oczywiście, że nie. Już widziałem minę Rackel, gdy otwiera mi drzwi, które potem zamknie na kłódkę, a kluczyk połknie na śniadanie.
          Co ja teraz zrobię?, pomyślałem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo nieprzemyślana była decyzja o ucieczce. Zauważyłem, że pewna część mnie rozważa nawet powrót do domu. Wtedy usłyszałem to, co powiedziała do mnie kiedyś Muriell.
          - Pamiętaj, Charlie. Nie ważne jak źle ci będzie. Przypomnij sobie te szczęśliwe chwile i czerp z nich radość i energię do następnego kroku.
          Nie wiedzieć dlaczego, obrałem właściwy kierunek, a pod powiekami widziałem biegnącą z wiaderkiem muszelek matkę. Tym razem jednak trzymałem kogoś za rękę. Trzymałem za rękę Kaina i na ten widok poczułem, jak oczy pokrywa mi dodatkowa warstwa łez.
          Odnajdę cię, poprzysięgłem, choć nie byłem pewien, czy tak naprawdę w to wierzyłem. W końcu jak można wierzyć w niemożliwe?
***
Wiem, że rozdział powinien być lepszy, skoro musieliście na niego czekać niemal dwa miesiące. Wierzę, że jakaś wasza garstka wciąż czeka na kolejny rozdział, chociaż wiem, iż na to nie zasłużyłam, to szkoda byłoby mi Charliego i Kaina, bo szykuje się całkiem fajna fabuła (tak, jestem skromna). Dlatego będę wdzięczna, jeżeli nie opuścicie mnie teraz. 
Swoją drogą rozdziały powinny pojawiać się teraz częściej, bo odeszłam z szablonownicy właśnie na rzecz pisania. Mam nadzieję, że to poskutkuję i oddam się pisaninie w całości. Swoją drogą, rozdział dedykowany Monice! Kocham cię, skarbie!
Niemiernie cieszy mnie wasza reakcja na niektórych bohaterów. Większość polubiła Muriell, a jednak znalazło się parę osób, którym nie przypadła do gustu, zresztą tak samo było w przypadku Charliego. Cóż, irytacja to też jakaś emocja, a właśnie o to chodzi nam, pisarzom, kiedy tworzymy swój świat, prawda? O wywoływanie emocji. 
Co do drugiego opowiadania, które zamierzałam napisać, na razie powstrzymałam się zostaję przy moich wilczkach ** może zacznę coś jeszcze pisać, kiedy KP będzie w połowie opublikowana. 
Ogłaszam, ze ze wszystkich sił postaram się dodawać rozdziały co miesiąc. Koniec ogłoszeń, dziękuję. 
Pozdrawiam, Wellesie